Wielka Brytania - dziennik z podróży

Poniedziałek, 5 lipca 2004 r.
Nasza podróż zaczęła się od trwającej w nieskończoność odprawy w podkrakowskich Balicach. Po dwóch godzinach spędzonych na lotnisku znaleźliśmy się w Boeingu 737-400 brytyjskich linii lotniczych British Airways. Podróż można było porównać do przejażdżki ekskluzywną kolejką górską w wesołym miasteczku - ciągłe turbulencje, przerwane posiłkiem. Po wylądowaniu w podlondyńskim Gatwick spotkały nas pierwsze kłopoty. Daniel pomagając, nie znającej angielskiego, kobiecie w znalezieniu punktu odpraw dla lotów wewnątrz Wielkiej Brytanii znalazł się przy wyjściu z lotniska. Ja w tym czasie czekałem na niego z pełnym wózkiem bagaży w miejscu ich odbioru. Po trwającym pół godziny oczekiwaniu nastąpiło wybawienie, pojawił się Daniel wraz z pracownikiem obsługi lotniska, który pomagał mu odnaleźć się w gąszczu korytarzy. Odnalazłszy się rozpoczęliśmy poszukiwania pracy. Już z lotniska wykonaliśmy pierwsze telefony na wskazane w przywiezionych z Polski ogłoszeniach numery. Nasze telefony nie przyniosły jednak wymiernych skutków. Zwiedziliśmy lotnisko i postanowiliśmy znaleźć jakieś miejsce na spoczynek. Po krótkim spacerze rozbiliśmy namiot w zaroślach, tuż obok drogi wylotowej z Gatwick.

Wtorek, 6 lipca 2004 r.
Zwinąwszy rano biwak udaliśmy się na lotnisko sprawdzić połączenia do Londynu i Cambridge. Usłyszawszy ceny za przejazd postanowiliśmy poszukać alternatywnych środków komunikacji. Idąc wzdłuż drogi prowadzącej do Londynu dotarliśmy do miasteczka Holway. Spotkaliśmy tam Turka, który poszukiwał obsługi baru z kebabami, ale dopiero za 2 tygodnie. Nasz rozmówca udzielił nam też kilku, jak się okazało bardzo cennych, rad. Śmiał się z naszych plecaków, które od razu rzucały się wszystkim w oczy - z takimi tobołami, to można podróżować po Turcji, Rumunii, czy Rosji - podkreślił nasz rozmówca - tu powodują jedynie utratę wiarygodności. Co do pracy, to chyba nie znał Polaków, gdyż radził nam szukać jej u swoich. Turek woli bowiem zatrudnić brata, czy kuzyna (Turka), Cygan - Cygana, tylko co w tej sytuacji ma powiedzieć Polak? Z Holway udaliśmy się pociągiem do Londynu, aby sprawdzić ofert pracy w Job Center - ofert było dużo, ale większość już nieaktualna. W Londynie poczuliśmy się bardzo dziwnie. Miasto jest olbrzymie. Wąskie ulice, przypominają wąwozy otoczone wysokimi kamienicami. Na drogach rowery i samochody, a na chodnikach niezliczone tłumy ludzi ubranych głównie w garnitury. Między tą jednolitą masą przewijały się tylko dwie osoby z dużymi plecakami. Z Londynu udaliśmy się do Cambridge. Dotarłszy do miasta około 19:00, do 23:00 szukaliśmy miejsca nadającego się na rozbicie namiotu, który ostatecznie ustawiliśmy metr od drogi, pomiędzy krzewami.

Środa, 7 lipca 2004 r.
Wstawszy o 5:00 nad ranem wyruszyliśmy na miasto szukając najbliższego punktu Job Center. Okazało się, że jest on na drugim jego końcu. Po czterech godzinach dotarliśmy na miejsce. Początkowo obaj z bagażami siedzieliśmy w biurze, było to kłopotliwe, więc później został tam sam Daniel, jako że lepiej znał angielski, a ja pilnowałem bagaży siedząc w sąsiadującym z Job Center "Jesus Park". W przerwie naszych głównych zadań - poszukiwania pracy - dzwoniłem do kuzyna Joli, który był wówczas w Londynie, jednak wynajmując mieszkanie z obcokrajowcami nie był w stanie nam pomóc. Po południu pojawiły się szanse na znalezienie pracy, jak się jednak okazało aby podjąć pracę potrzebowaliśmy adresu - tu kolejny już raz przekonaliśmy się o skrupulatności Brytyjczyków w przestrzeganiu prawa. Pracy nie udało nam się zdobyć, więc wyruszyliśmy szukać miejsca pod namiot. Po drodze weszliśmy na stację benzynową kupić benzynę potrzebną nam do kuchenki. Kiedy obsługa spostrzegła, że "zatankowaliśmy" paliwo do plastikowej butelki po wodzie wywiązała się mała awantura. Na całe szczęście nie obiło się to o Policję. W "UK", tłumaczył nam kierownik stacji, nie można wlewać paliwa do butelek plastikowych. Zachowawszy wolność i "zatankowaną" bezołowiową ruszyliśmy w drogę. Po chwili zaczął padać deszcz. Opuściliśmy Cambridge i weszliśmy do sąsiadującej z miastem wioski, na której skraju chcieliśmy rozbić namiot. Sąsiedzi nie mieli nic przeciw, zadzwonili jednak do Sołtysa, który jak się okazało musi na taki wyczyn wyrazić zgodę. Starszy pan urażony tym, że ktoś nie pytając go o zgodę rozbił namiot w jego wiosce, od razu wyruszył na poszukiwanie biwakowiczów. Na całe szczęście spotkaliśmy go dopiero idąc z plecakami i zwiniętym już namiotem. Straciwszy z oczu dziadziusia, zamiast iść w stronę miasta, co mu obiecaliśmy, ruszyliśmy w dalszą drogę szukając miejsca na biwak. W zagajniku nieopodal autostrady znaleźliśmy miejsce na spoczynek. Całą noc padał bardzo intensywny deszcz, a w namiocie było bardzo wilgotno. Na dodatek nasz domek przepuszczał co jakiś czas drobne kropelki deszczu.

Czwartek, 8 lipca 2004 r.
Po nieprzespanej nocy i 2 godzinnym powrocie z zarośniętego pnączami zagajnika wynajęliśmy na dwie noce pokoik w jednym z najtańszych w mieście pensjonatów, płacąc po negocjacjach 18L za noc (od osoby oczywiście). Tak więc mieszkanko na jakiś czas mieliśmy i niezbędny w poszukiwaniu pracy adres póki co też. Po raz pierwszy od przybycia do Wielkiej Brytanii mogliśmy sobie pozwolić na luksus kąpieli i ciepłą herbatę. Zaraz po wynajęciu pokoju i wzięciu zbawiennego dla nas prysznica, udaliśmy się na poszukiwanie pracy. Sprawdzaliśmy między innymi najnowsze oferty spływające do Job Center. Byliśmy już o mały włos od załatwienia pracy na farmie. Gościowi odpowiadało wszystko poza kończącym się nam 21 września pobytem w "UK". Zaraz po rozmowie z farmerem spotkaliśmy wynajmujących pokój w sąsiedniej kamienicy Polaków, którzy poradzili nam by mówić, że szukamy pracy na stałe - tak robią wszyscy. Niestety na farming było już za późno. Tak minął nam pierwszy dzień na 148 Tenison Road. Jak widać ciągle uczyliśmy się na błędach. Po nieudanych poszukiwaniach pracy wziąłem dwie Polopiryny i położyłem się spać.

Piątek, 9 lipca 2004 r.
Od rana znów rozpoczęła się szara codzienność. O 9:00 siedzieliśmy już w Job Center przeglądając oferty. W przerwie wybraliśmy się zrobić zakupy i poszukać pracy w mieście, a później znów Job Center. Tym razem załatwialiśmy pracę w dwóch fabrykach około 100km na północ od Cambridge. Jedyną i jak się okazało decydującą rzeczą, której potrzebowaliśmy był numer angielskiego konta bankowego, do którego założenia konieczny jest paszport i potwierdzenie brytyjskiego adresu (w tym celu wystarcza okazać jakiś dokument, np. prawo jazdy , rachunek za gaz, telefon , czy nawet korespondencję ). Na załatwienie konta mieliśmy jednak tylko weekend, gdyż na poniedziałek i wtorek byliśmy już umówieni na rozmowy w dwóch odległych miastach.
Tego dnia mile zaskoczyła nas nasza znajoma, Karolina , która dopiero co wróciła do domu po dwuletnim pobycie na Wyspach. Z samego rana przesłała nam namiary na mieszkającego w Londynie Damiana - pochodzącego ze Śląska. Po pierwszym telefonie obiecał nam jakoś pomóc, ale prosił o kontakt wieczorem, kiedy to miał podać nam jakieś konkretne informacje. Okazało się, ze nie zawiódł nas. Obsypał nas bowiem masą informacji. Obiecał nam m.in. pomóc w poszukiwaniach pracy (może na budowie u jakiegoś Polaka za 5L/godzinę) i mieszkania w Londynie (45-50L/tydzień), a to już jakiś konkret. Późnym wieczorem po raz ostatni wybraliśmy się na miasto. Później już tylko prysznic, pranie i Red Line w telewizji. Spać poszliśmy około 1:30 (czasu Greenwich).

Sobota, 10 lipca 2004 r.
Już sam poranek tego pięknego dnia przyniósł nam kilka niespodzianek. Jak zawsze śmieszył mnie Monthy Pyton, tak teraz wiem, że to co było w nim pokazane, to nie fikcja, lecz brytyjska rzeczywistość. Po porannym prysznicu zrobiliśmy sobie herbatę - jak się później okazało najdroższą w życiu. Kiedy dopiero co zaparzona czekała na podłodze (nie było innego miejsca) na przestudzenie, do drzwi zapukała gospodyni. Daniel chcąc otworzyć drzwi zerwał się z materaca, na którym tej nocy przyszło mu spać i zawadził nim o kubek z herbatą, wylewając napój na dywan. Osuszyłem go więc i wydawało się, że wszystko jest OK., ale skandal wybuchł później. Przerywając jednak wątek herbaty... List, który czekał pod drzwiami był zaadresowanym do Daniela listem z Job Center, który prawdopodobnie mógłby nam posłużyć jako pomoc przy zakładaniu konta. Miła niespodzianka, szczególnie, że dzień wcześniej Daniel podawał tam adres pod którym chwilowo mieszkaliśmy. No, to tyle wtrącenia... Po spakowaniu bagażu oddając klucz Daniel powiedział, że poprzedniego dnia wcisnął mu się włącznik telewizora, który prawdopodobnie już wcześniej był zepsuty. Gospodyni idąc sprawdzić telewizor spostrzegła na dywanie mokrą plamę po herbacie. Spanikowana zadzwoniła więc po właścicielkę pensjonatu, a ta na początku wmawiała nam, że rozlaliśmy kawę, a później zaczęła domagać się 50L, gdyż jak twierdziła, będzie musiała teraz kupić nowy dywan , za który mamy zapłacić. Na całe szczęście udało się zbić cenę do 20L. Swoją drogą dobrze, że przed jej przyjściem zdołałem prowizorycznie naprawić wciśnięty przez Daniela wyłącznik telewizora, bo jeszcze musielibyśmy kupić, według ich śmiesznych zasad, nowy telewizor w miejsce starego grata.
Po wyjściu z Tenison Tower zrobiliśmy sobie powolny obchód miasta, a jako, że Job Center był zamknięty postanowiliśmy spędzić dzień w "Jesus Park". Mimo maksymalnych oszczędności, pieniędzy ciągle nam ubywało. Kupowaliśmy chleb (74p) oraz tańszy od wody (99p) sok pomarańczowy (74p), a od święta również mleko (1,30L/2l). Po 5 dniach zostało nam już tylko 445L (w tym 320L rezerwy).

Sobotni wieczór spędziliśmy w opisywanym już wcześniej zagajniku. Jednak dobra pogoda zachęcała kierowców do zatrzymywania swych pojazdów w zatoczce znajdującej się 5m od naszego namiotu, co mogło stać się przyczyną interwencji ze strony policji. Noc nie należała więc do spokojnych.

Niedziela, 11 lipca 2004 r.
Po ciężkiej nocy czym prędzej udaliśmy się do "Jesus Park", gdzie ugotowaliśmy obiad (mięsko z makaronem i sosem) i obserwowaliśmy na żywo mecz rugby. Przejeżdżało też obok nas wielu rowerzystów, wśród których na szczególną uwagę zasłużył czteroosobowy, przegubowy jednoślad, którym podróżował ojciec z trzema synami - cała czwórka na dodatek zajadała lody. Po wylegiwaniu się w parku poszliśmy do kościoła Our Lady and English Martyrs na mszę. Było świetnie. Eucharystii przewodniczył starszy ksiądz, służyły dwie małe ministrantki, grała schola (2 gitary, wiolonczela, 2 bandża, flet, tamburyn etc. oraz chórek), a komunia była pod dwiema postaciami. Po mszy udaliśmy się na dworzec kolejowy, gdzie przesiedzieliśmy do 23:00, by później przejść na dworzec autobusowy. Tu zaczęły się kolejne przygody. Najpierw dwie nastolatki (~15) podrywały dziesięć lat starszego, spitego już chłopaka, ale gościu wsiadł do taksówki i pojechał zostawiając adoratorki na chodniku. Chwilę później pojawił się na dworcu mężczyzna mający na stopach same skarpetki. Od początku miał jakieś problemy w stosunku do Daniela. Najpierw zadawał mu dziwne pytania i ze stoperem w ręku czekał na odpowiedź, później twierdził, że ma bombę, a na końcu zaczął się z nami przepychać. Gdy tylko zadzwoniliśmy na policję nasz nocny gość uciekł do parku. Ja przed tą sytuacją wylałem do spływu resztki benzyny, a butelkę po niej wyrzuciłem do kosza (jednego z niewielu w tym kraju). Nadchodzący policjanci nie spotkali już naszego van Dama, ale przez chwilę zainteresowali się zapachem benzyny. Nie znalazłszy jednak niczego podejrzanego po chwili rozmowy z nami poszli sobie dalej. W każdym razie trzeba przyznać, że byli bardzo mili, szczególnie że na zegarze dochodziła 2:00 a.m. Opisywanej nocy stanęliśmy przed niemałym dylematem. Musieliśmy dokonać ostatecznego wyboru: kosztowna podróż na północ na umówione spotkania, które jednak nie gwarantowały nam pracy, lub powrót do Londynu i poszukiwanie tam pracy. Rozważywszy wszystkie za i przeciw podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Londynu. Po nocy spędzonej na dworcu autobusowym w Cambridge, zmęczeni i zmarznięci, o 5:45 wsiedliśmy w autobus National Express i płacąc 9L za osobę pojechaliśmy na London Victoria.

Poniedziałek, 12 lipca 2004 r.
O 8:00 dojechaliśmy do Londynu, aby o 10:00 spotkać się z Damianem na umówione już wcześniej spotkanie przy odległym o 30 minut marszu Muzeum Wojskowym. Damian przekazał nam wiele ciekawych informacji o życiu i pracy w Londynie. Skierował nas też do mieszczącej się przy Gleuthorne Road "ściany płaczu" - wielkiej szyby sklepowej zalepionej ogłoszeniami dla Polaków. Widok kilkudziesięciu osób wyszukujących czegoś dla siebie nie należał do przyjemnych. Na domiar złego cały czas wszyscy zgromadzeni wokół "ściany" byli obserwowani i nagabywani przez grupy Turków i Cyganów. Zdegustowani tym widokiem i czytaniem ogłoszeń o poszukiwaniu modelek do sesji zdjęciowych (za 20-50L), postanowiliśmy szukać mieszkania w innym miejscu. Idąc w stronę centrum spotkaliśmy chłopaka z Polski, który od 2 lat studiuje w Londynie techniki realizacji dźwięku. Po krótkiej rozmowie doradził nam, abyśmy szukali ogłoszeń nie przy "ścianie płaczu", ale w miejscu, gdzie swych informacji poszukują Włosi i Hiszpanie. Znaleźliśmy tam kilka adresów, ale niestety wszystkie były już nieaktualne. Na dodatek skończyła się nam karta w komórce, a nowe zasilenie to 20L. Po nieudanym poszukiwaniu udaliśmy się do polskiego kościoła w Ealings-Brodway, gdzie rzekomo można było przenocować. Jak się jednak okazało, informacja ta była już bardzo nieaktualna. Parafia nie przyjmowała żadnych noclegowiczów, jak wytłumaczył nam "kościelny". Straciwszy po około 5L wróciliśmy do centrum na dworzec Victoria. W między czasie zadzwonił do nas Damian z informacją, że znalazł dla nas mieszkanie, a później podając jeszcze namiary na pracę przy jakichś rozbiórkach. Jak się jednak okazało, do mieszkania moglibyśmy wprowadzić się dopiero około 13:00 płacąc z góry za dwa tygodnie, czyli po 100L na osobę. Do tego doszłyby jeszcze opłaty za przejazdy komunikacją miejską. Chcąc zostać w Wielkiej Brytanii nie mieliśmy jednak innego wyboru, tak więc umówiliśmy się na 13:00, a noc postanowiliśmy spędzić na dworcu kolejowym. Tu spotkała nas jednak kolejna niemiła niespodzianka - o 1:00 zamknięto dworzec wyganiając wszystkich zgromadzonych na ulice.

Wtorek, 13 lipca 2004 r.
Do 6:00 ochroniarze nie wpuszczali nikogo na dworzec. Ludzie koczowali więc na przystankach (tak jak my), spali na chodnikach i w wejściach do domów. Patrząc na ten widok traciliśmy już wszelkie nadzieje na powodzenie naszej wyprawy. O 5:00 nie mogąc dostać się na dworzec postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę po Londynie. Dotarliśmy pod pałac Buckingham, Katedrę Westminsterską, zobaczyliśmy Wielkiego Bena, odwiedziliśmy Trafalgar Square i wróciliśmy na dworzec Victoria. Do 10:30 zastawialiśmy się co robić. Człowiek, z którym mieliśmy się skontaktować w sprawie rozbiórek przez najbliższe dwa tygodnie nikogo do pracy nie potrzebował, a rozpoczęcie budowy, o której mówił nam Damian z dnia na dzień się odsuwało. Postanowiliśmy sprawdzić ewentualne połączenia do Polski. National Express kosztował 61L za przejazd do Katowic. Udaliśmy się więc na dworzec autobusowy. Wchodząc nań spostrzegliśmy wypisany na tablicy odjazdów autobus do Krakowa przez Katowice. Podeszliśmy do kierowcy zapytać o cenę i wolne miejsca. Na 40L i propozycję odjazdu za 2 minuty zmęczeni i zmarznięci odpowiedzieliśmy zdecydowanie - "jedziemy". Po drodze los nie oszczędził nam przygód. Jechaliśmy pociągiem w tunelu pod kanałem La Manche, a gdy już mieliśmy zatrzymać się na postój w Holandii autobus cofając na parkingu staranował nowiutkie Renault Laguna. Po 24 godzinach byliśmy jednak w domu i po długiej kąpieli mogliśmy wreszcie wypocząć.


PS. Dziękujemy wszystkim, którzy w tych trudnych chwilach służyli nam swoim wsparciem.

Popularne posty z tego bloga

Wigilia SKPB Katowice 2009

Jesienne Bacowanie na Jasieniu

Podsumowanie projektu "Malujemy Europę"